O tegorocznej wyprawie możemy pisać bez końca, ale – nie oszukujmy się – kto by to czytał! Dlatego, na dobry początek, wrzucamy kilka kluczowych cyferek:
1 Straszliwie Zmurszała Chata
4 fantastyczne tygodnie (z niewielkim haczykiem)
6 nieustraszonych wolontariuszy
11 dni harówy w terenie
23 kilometry svalbardzkiego wybrzeża
2170 kilogramów śmieci
Dlaczego z 31 dni, jakie mieliśmy na realizację projektu, tylko 11 spędziliśmy w terenie? Bo Arktyka przygotowała dla nas taki pakiet atrakcji, że więcej po prostu się nie dało. W czerwcu, gwoździem programu były bez wątpienia wodorosty, które grubym kożuchem przykrywały… hałdy śniegu i lodu zalegające na znacznej części wybrzeża. I na śmieciach, które mieliśmy zbierać.
Śnieg i lód nie byłyby aż takim problemem w mokrej i wietrznej Arktyce, bo nie od dziś wiadomo, że najlepszym lekarstwem na uparte zaspy są właśnie deszcze, fale i wichury. Sęk w tym, że piętrzące się na śniegu wodorosty pełniły rolę naturalnego parasola, znacznie spowalniając proces topnienia. W rezultacie, mieliśmy tylko dwa wyjścia: odśnieżyć albo poczekać. Niewiele myśląc zabraliśmy się więc do… czekania.
Brzegi Palffyodden suto okraszone śniegiem, lodem i gnijącymi wodorostami.
© Barbara Jóźwiak, Fundacja forScience
Na Palffyodden zawsze jest coś do roboty. Dlatego, kiedy stało się jasne, że z rozpoczęciem prac terenowych będziemy musieli poczekać, z miejsca wzięliśmy się za oswajanie Straszliwie Zmurszałej Chaty. W pierwszej kolejności, musieliśmy doprowadzić ją do względnego porządku i umościć się w jej zmurszałym wnętrzu z całym wyprawowym dobytkiem, którego jadalna część wymagała natychmiastowej i gruntownej inspekcji. Nie wiedzieliśmy bowiem, czy decydując się na samodzielne pakowanie, a tym samym – rezygnację z połaci folii bąbelkowej, hektarów sterczu i kilometrów taśmy, którymi zazwyczaj zabezpiecza się prowiant przed trudami podróży, nie strzeliliśmy sobie przypadkiem w stopę. I wiesz co? Nic z tych rzeczy. Nasze używane beczki sprawdziły się znakomicie. Wszystko, co spakowaliśmy do nich luzem w Polsce dotarło na Svalbard bez szwanku! Nieco gorzej rzecz się miała ze świeżyzną, której do beczek wrzucić się nie dało. Prace toczyły się więc dwutorowo. Podczas gdy dziewczyny prowadziły śmiałą akcję ratunkową wśród nadpsutych cytryn, cebul i marchewek, chłopaki przerabiali smętny chatkowy przedsionek w profesjonalny magazyn żywności.
Ciężka praca i świeże powietrze, wiadomo, wzmagają apetyt, ale spleśniały blat, na którym i tak nic się nie mieściło, i wysłużone półki, grożące w każdej chwili katastrofą budowlaną, nie sprzyjały szerzej zakrojonej działalności kulinarnej w zapyziałym kącie Straszliwie Zmurszałej Chaty, który, nieco na wyrost, nazywaliśmy kuchnią. Trudno się więc dziwić, że chłopaki poszli za ciosem i – zanim jeszcze nacieszyliśmy się porządnie nową spiżarnią – ekstremalną metamorfozę przeszedł również zapyziały kuchenny kąt. I chociaż nową kuchnię opijaliśmy wszyscy z równym entuzjazmem, najbardziej cieszyła się nią chyba Kasia, bo to właśnie ona, jako Naczelny Kuchmistrz Palffyodden, miała już wkrótce objąć tam dowodzenie.
Remonty remontami, ale co z projektem? Też byliśmy ciekawi, więc ruszyliśmy na obchód okolicy. Szukaliśmy kawałka wybrzeża, gdzie śnieg, lód i wodorosty byłyby już w odwrocie, a znaleźliśmy… imponujących rozmiarów kontener. Tak, rozumiesz, na dobry początek. Wtedy nie mieliśmy jeszcze pojęcia, że gabaryty okażą się jednym z motywów przewodnich tegorocznych prac terenowych i że ten konkretny to, bagatela, sto kilo żywej wagi!
Kontener tkwił na skałach jako bardzo solidny dowód rozmachu miejscowych sztormów. I niechlubnej roli, jaką w zanieczyszczeniu arktycznych plaż odgrywa rybołówstwo. Ale do tego tematu wrócimy jeszcze przy innej okazji.
Sto kilogramów plastiku w jednym oślizgłym kawałku okazało się nie lada wyzwaniem transportowym dla zespołu forScience.
© Barbara Jóźwiak, Fundacja forScience
Ponieważ zalegające na wybrzeżu hałdy śniegu, lodu i wodorostów, nie zdążyły jeszcze skurczyć się na tyle, żeby można było zabrać się za realizację zadań terenowych, znaleźliśmy sobie inne zadania. Remontowo-naprawcze, ma się rozumieć. Tym razem padło na hulające po chacie przeciągi (dzięki którym ze śpiworów wyskakiwaliśmy co rano prosto w rześkie 5–6°C) i ich główne źródło, czyli największe – i najbardziej nieszczelne – okno na dzielni. I chociaż wiedzieliśmy, że straszliwa zmurszałość Straszliwie Zmurszałej Chaty może całe przedsięwzięcie ździebko skomplikować, to jednak nikt z nas nie przypuszczał, że oprócz okna będziemy na gwałt wymieniać jeszcze kawał ściany.
W rezultacie, przez jedno pracowite popołudnie (które przeciągnęło się do wczesnych godzin porannych), nasze zmurszałe schronienie straszyło okazałą dziurą, co – zwłaszcza w Arktyce – jest rozwiązaniem dosyć ryzykownym. Na szczęście, Kasia znalazła fantastyczny sposób na złagodzenie związanych z tym stresów.
Kiedy dziura w ścianie została szczęśliwie załatana i wydawało się, że będziemy mogli w końcu podziałać w terenie, rozpętało się tak sakramenckie wichurzysko, że nawet szybki wypad za potrzebą niósł ze sobą ryzyko poważnego sponiewierania. A co dopiero praca na niczym nieosłoniętych miejscowych plażach! No więc znów trzeba było poczekać. Tym razem, aż się wywieje. Na szczęście, mieliśmy już wtedy sporą wprawę w wynajdowaniu sobie rozmaitych zajęć fakultatywnych.
Dzień jak co dzień w Straszliwie Zmurszałej Chacie.
© Barbara Jóźwiak, Fundacja forScience
Wielkie czekanie trwało w sumie ponad tydzień. Przez cały ten czas, poza gorączkową krzątaniną wewnątrz i wokół Straszliwie Zmurszałej Chaty – zespół forScience prowadził jedynie ogólne obserwacje terenu i wyrywkowe prace na wolnych od śniegu i wodorostów fragmentach wybrzeża. Dodatkowo, ci z nas, którzy nie doświadczyli wcześniej arktycznego lata, gruntownie zrewidowali swój pogląd na temat tego, czym właściwie jest ładna pogoda. Bo kiedy dzień w dzień szarpią nas wichry, moczą mżawki, a widoki zasłaniają nieprzebrane kołtuny mgły, nawet niewielka poprawa warunków wywołuje ogólny zachwyt. Wkrótce okazuje się też, że wiatr w granicach 30 km/h to pestka, a jeśli jakimś cudem nie towarzyszy mu mżawka, to już w ogóle pogoda piknikowa. Mgła nie jest nawet taka zła, bo, choć mało widać, to przynajmniej łba nie urywa i nie pada. A widoczność większa niż 100 m to spełnienie marzeń, nawet jeśli jest mokro i zimno. Ale najlepsze jest to, że kiedy dostosujemy już nasze postrzeganie pogody do arktycznej rzeczywistości, każdy prawdziwie piękny dzień – taki, wiesz, ze słońcem, błękitnym niebem i temperaturą, przy której można w końcu pokusić się o zdjęcie puchówki – totalnie wyrywa z butów.
Prawdziwie piękna pogoda była taką rzadkością, że stanowiła sygnał do wymarszu w teren bez względu na porę. Jak wyglądały takie wyjścia, co zabieraliśmy ze sobą i z jakimi wyzwaniami mierzyliśmy się pośród wielkiego arktycznego nic? To wszystko i więcej znajdziesz w kolejnych relacjach z tegorocznej wyprawy.